nie czytałem 3ci raz, błędów też nie poprawiam bo ortografia jest przerostem formy : )
Siedzę na łóżku z
kompem na kolanach ... godzinami... glowa znowu sie wypelnia medialnym gównem,
papką informacyjną ale jeszcze chwile tymu bylo tak czysto, tak blisko sensu
istnienia, bezbolesnego trwania w harmonii...
od 2ch dni
jestesmy w Pindi, od 2ch dni mamy internet i od 2ch dni łatam w głowie wyrwane
przez niepewność dziury... niepewność co dalej, bo w Irlandii wbrew pozorom
trzeba czasem pracować zeby przetrwać... a tu po podliczeniu 50dni w Lattabo wisimy
jeszcze 5tysi dolców za Shabbira kucharza, Manafa pomocnika, i Abbasa naszego
mlodego przewodnika z Tarashing, zaległych porterów, jedzenie w bazie,
transport sporotem do Pindi etc... i cieszy i dziwi mnie to ze dopiero wczoraj
mowie: "dobra Adaś wyciągaj ten swój notes" i zastanawiam sie jak to
możliwe że tyle juz "na kreske" ciągniemy...
Przylecieliśmy
17listopada, 2 tyg spedzilismy na Rakaposhi gdzie bylismy z chlopakami z Hunzy.
Safdar zagadał pierwszy na FB a Karim trafił na liste uczestników
zarekomendowany przez Małgorzatę (takze przez FB ). Okazało sie ze Karim dostaje 10tysi pln od
portalu gorskiego na wyprawę (przy niewiedzy Safdara) którą w Gilgit ku naszemu
zdziwieniu wplaca odrazu do banku... Na Nandze Karim zawija sie po założeniu
obozu pierwszego na 5100m, o zdolnosciach wspinaczkowych sie nie wypowiem bo
sam jestem amatorem ale na linie juz wole z kamieniem iść... Zafundowalismy
chlopakom fajną wycieczke (transport, hotele, porterzy, brat Karima zreszta
bardzo fajny byl kucharzem pod Rakaposhi ) i chlopcy sie zawineli... Safar
bardzo uczciwy i wzbudzajacy sympatie człowiek płakał jak odchodził (chcielismy
zeby został ) dowiedział sie o wszystkim dopiero na sam koniec (jak wrocili po
torby do Lattabo ) ... Wczoraj zagadalem na FB do Karima czy zamierza oddac za
wycieczke (jego koszta) to ten agresywnie wystawił niemały rachunek za swoje
usługi przewodnicze - burak.
koniec o
problemach ...
Drużyna sie
wstepnie dotarła na Rakaposhi, udało nam sie tam rozgrzać i przespac pare nocy
na 5000m. Do Lattabo dotarlismy sprawnie przed poczatkiem zimy i co by pozostac
w formie latałem po okolicy z zegarkiem garmina rejestrujac wycieczki (20km
nawet w górę doliny). Pierwszego dnia zimy startujemy z rana z ABC (4200m )
prosto do jedynki. Od samego początku do tematu podchodzę z przeświadczeniem że
musimy wykorzystać każdą chwilę... Dopóki mam linę to idę do przodu, drogę
znam, śniegu mało, samopoczucie wspaniałe, wydolność jest... Idzie szybko bo
jest nas trochę, chłopaki noszą te ciężkie setki, każdy uczciwie pracuje nawet
Dziku który targa te swoje wielkie aparaty tez nosi liny... Później tymczasowy
obóz C1A na 5500m, kolejne wyjście C1B na 5750m i nawet wyjątkowo C1C na 5900m
gdzie Pablo i Kudłaty spedzają sylwestra w małej szturmówce... Nastepnego dnia
robią super robote i Kudłaty prowadzi ostatnie strome skalne (wyjatkowo bez
sniegu) 100m na grań...
mamy grań,
cieszymy sie bo idzie szybko koniec roku a my na grani... A na grani jest juz inaczej, z Alp w
Arktyke... Liny leżą do samej grani wiec żeby wrócić wystarczy iść... zupełnie
nic wiecej, umysł czysty, godziny lecą, wytrenowane ciało działa, mentalnie na
wysiłek sie przygotowałeś dzien wczesniej wiec ci nie przeszkadza jego
monotonność, jakbyś płynoł ...
3cie wyjście w
góre, bezboleśnie jesteśmy na grani gdzie odkopujemy wejscie do "jaskini
zębatego" (naturalnej jaskini lub bardziej dziury - rozwarstwiona skała z lodem ), lecimy dalej
poręczować, dalej prowadzę, nie daje znać po sobie że troche boje sie odcinka
gdzie odpadłem 3 lata wcześniej ale tym razem nie robie tego samego błedu i nie
biore tak wielkiego plecaka jak wtedy, cieżki odcinek pęka, liny do 6200 są
faktem i jak nam sie wydaje zostaje do zrobienia "garb" i otwarta droga do C3... Mimo startu przed
wschodem słońca dnia nastepnego przed "garbem" zatrzymuje nas wiatr,
okopujemy sie ale robi sie źle wiec w ostatniej chwili zostawiamy depozyt i uciekamy
do "jamy zębatego" ... mija dzień i dalej wieje... siedzimy w 4rke
(dziobek, kudlaty, pablo i ja) i zostały 2gazy (reszta gazu wyżej )... 2jka
musi zejść... i schodze z Dziobkiem. Powrót na gran jak juz wspomnialem to nie
problem, wydaje mi sie ze za 2-3 dni wracam tutaj, ale idzie inaczej. Nastepnego
dnia schodza Pablo z Kudłatym... nie mamy wiec 3jki za 3cim wyjsciem ale nie
rozpaczam bo forma jest...
No i 4rte wyjście
po pierwszych smsowych oznakach pogody... Wychodzimy z Pablo popołudniem
dochodzac juz po ciemku do jedynki. Nastepnego dnia wieczorem jestem na koncu
poreczowek na 6200 a pablo na "balkonie przed jaskinia" na 6000m,
jeszcze tego wieczoru poreczuje "garba" do wyczerpania śrubek.
Nastepny dzien niestety chmury i wieje schodze wiec do Pablo, dochodzą Kudłaty
i dziobek - znowu wszyscy w jaskini. I dalej jedziemy 4rano pobodka, wachtowy
odpala kuchnie... Przed 7dma juz maszerujemy z Pablo grania. W nagrode magia
wschodu słońca i energia wszechswiata... niestety po poludniu pogoda siada,
200m poreczy wisi wiecej ale musimy wracac do jaskini... i znow pobudka, ostry
start ale tym razem idziemy jak burza i o 14 jestesmy z Pablo w C3... super radocha bo forma dalej jest... odrazu
kopiemy jamę i tu mamy fata bo sie wkopujemy w szczeline i zaczynamy zrywac
snieg od wewnątrz (zamiast od zewnątrz przebujajac sie przez jego ubite przez
wiatr warstwy )... powstaje spora komnata na 4ry osoby ! Dziobek i Kudlaty sa
tu pierwszy raz i moze dlatego docieraja dopiero po ciemku do nas ostro
wyziebieni w niezlych podmuchach wiatru... nastepny dzien czlapie z kudlatym na
lotnej z depozytem do góry a pablo odkopuje niedaleki depozyt sprzed 2ch lat,
Dziobek schodzi. Na 7 klocków docieram zadowolony bez wiekszych problemow bo
teren łatwy a forma dalej jest, zostawiamy graty i wracamy do C3 gdzie objadamy
sie depozytem (takze czesc wloskiej zywnosci po Szymku ). Kolejny dzien jest
znowu doskonały, o 7dmej coprawda sie nie da wyruszyc z powodu zimna ale po
9tej już grzeję do góry obczaić wariant Kukuczki z 77roku jak to nazywam czyli
przejscie na stronę Diamir kolo "wieży" na 7400m. Szybko osiągam
depozyt i trawersuje pod "wieżę" ale złudzenia mijają i żleb który z
dołu zachecajaco bardzo sie wydawał okazuje sie za stromy zeby bez poreczówki
sie tu błąkać... i wogóle odstrasza troche ilosc luźnych kamieni na śniegu
które spadły z góry ... mimo wszystko wydaje mi sie to dobra drogą na
przyszłość ... wracam do depozytu i idę na lewo jak wszyscy poprzednicy co tu
dotarli. "Na rogu" odnajduję dziwne miejsce które z oczywistego
powodu ma wywiany śnieg (szczelina łapie wiatr a jej koniec konczy sie na skale
wiec tam wywiewa ... rozmiar tej formacji prezentuje siły jakie tu panują jeśli
wieje )... Ale nie wieje... jest piękny wieczór, pod nami przełęcz Mazeno a
przed nami zachodzące słonce i najwyzsze partie grani mazeno. Ze mną jest Pablo
ale nie ogląda tego spektaklu bo zacięcie ryje kolejna dziurę w sniegu (w razie
draki można przetrwac w dziurze niezłą zawieruche a tu na podad 7 klockach juz
nie przelewki ). Czujemy sie bezpiecznie, "jest Bosko". Na radio
włosko hiszpanski ze strony Diamir (duzo damskich głosów ), Pablo spi w dziurze
ja w szturmówce jest zimno ale nie ma tragedii... do rana kiedy jest juz
rzeczywiscie zimno (wkoncu moge przetestowac najnowsza wersje elektrycznych
grzałek DIY ( 6cio watowych z baterią
litową) ... ale wychodzimy do góry na lekko ... forma jest ale tępa nie ma ...
powoli powoli i coraz wolniej ... i już zaczyna być wiadomo że takim tempem to
możemy se o szczycie marzyć... dochodzimy na lotnej do końca oczywistego
śniegu, grzałki mnie parzą, nos szczypie, warunki są dalej dobre, niewielki
wiatr... Pablo grzebie przy butach, wychodze jeszcze kawałek byle tyko usiąśc
sobie na kawałku kamienia wyżej bo wiem że to game over... 23 stycznia chyba
jakoś. Wiem ze nie ma szans na takie okno juz w tym roku... ale nie chce mi sie
płakać... jest cudownie, magia przestrzeni i coraz blizej epicentrum mocy
wszechswiata... schodzimy do C3 gdzie
jest też Kudłaty... wieczorem sms od luka ze nie widzi pogody (dzien wczesniej
na radiu Alex tez informowal ze sie konczy słońce)... Przeblyskuje mysl o
powrocie ze przeciez my z innego swiata i pojawiaja sie wspomnienia o dzieciach
ktore czekają wiec to zejscie juz bedzie inne, bardziej ostrożne, z pragnieniem
nasycenia się tym pięknem ... nastepnego dnia przez 10 godzin schodzimy,
zostawiamy zaopatrzone C4, depozyt kolo C3, depozyt w C2, wszystkie liny etc
... zgarniamy tylko co cenniejsze sruby i karabinki... po 10h jestesmy w bazie
...
i koniec histori
jak lezalem z
kompem na kolanach tak leże, chlopaki wrocili i se siedzimy w sercy Pindi...
po stronie życia
przeciwko śmierci
wbrew ciemnościom
i medialnej kurtynie