piątek, 27 marca 2009

Pamiętnik Logana cd...

31 Maj

5100 m. Jaskinia (dziura) śnieżna. Niespodziewanie skończyliśmy dzisiaj w dziurze. Wstaliśmy rano, całą noc wiało ostro. Zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy herbatkę i poniosły nas złudzenia o poprawie pogody. Postanowiliśmy „przeskoczyć” grań z nadzieją że po drugiej stronie wieje mniej. Zwineliśmy obóz i mozolnie ruszyliśmy do góry. Cały czas wiało i szło się bardzo ciężko. Gdy dotarliśmy do grani dopiero się zaczęło. Straszny wiatr. Widoczność zerowa. Czapa natychmiast chce kopać dziurę ale wiem że tutaj to niema sensu. Trochę po omacku więc prowadzę w dół. Sanki koziołkują cały czas, robi się stromo. Wiatr przeszywa nas na wskroś. Raz się zatrzymujemy i nieda się kopać. Wreszczie dochodzimy do miejsca, sam nawet nie wiem gdzie. Czapa od razu kopie dziurę, widzę że ma dość. Ja zresztą też ale zachowuję pozory. Jakieś szczeliny i seraki. Znalazłem dobre miejsce, biorę od Czapy łopatę i kopię. Czapa skryty w swojej dziurze w letargu. Kopię jak dziki. Po pół godzinie dziura jest na tyle głęboka że mogę do niej wejść. Wyrywam Czapę z letargu, teraz kopiemy razem na zmianę. Stopy skostniałe na kamień. Pewnie ze 2 godziny zajęło nam wykopanie tej nory, ale teraz leżymy już sobie w środku i mimo że na zewnątrz zawieja u nas jest zupełnie cicho. Powoli dochodzimy do siebie, stopy odmarzają. Kuchenka też się zmieściła w środku. Wejście zastawione przez czarny worek. Łyżki i kubki poprzyczepiane do ścian. Przepiękne niebieskie kolory prześwitującego sklepienia. Cisza. Nie słychać wichury (chyba że się dobrze wsłuchać). Leżymy jak sardynki ale już zadowoleni bo po kolacji. Dzisiaj śpię w puchówce. Jutro dzień dziecka. Znikam w śpiworze.


1 czerwca

5300 m. n.p.m., tylko 2 km. do wierzchołka. Wstałęm o 4 rano, wyglądam przez dziurę naszej jamy a tam znakomita widoczność i bezwietrznie. Budzę więc Czapę, robię herbatę, zwijamy majdan i ruszamy. Dalej w dół ale przynajmniej widzimy gdzie idziemy. Okazuje się że zatrzymaliśmy się wczoraj kilkanaście metrów przed przepaścią. Wokół wiszące seraki, jest dość stromo, sanki wnerwiają na maxa. Choć lekkie ciągle się przewracają. Nie zwracam już na to uwagi, ciągne je na chama czy jadą prawidłowo czy nie. Coś się kroi w powietrzu. Czapa zdenerwowany chce wracać na grań czyli w górę jednak ja upieram się co do słuszności mojej trasy. W dodatku idziemy bez śniadania.

No i stało się, mój prezent na dzień dziecka. Nawet nie zdążyłem zarejstrowac momentu gdy zarwał sie most śnieżny i wpadłem do szczeliny. Widząc spadające wraz ze mną zwały śniegu zdążyłem tylko pomyśleć „już po mnie”. Lecę w dół. Moment. Chwila. Stoję ! Cud ! Pierwsze co, patrzę w górę, widzę dziurę jakieś 8-9 metrów nademną. Chorobliwie wbijam raki w to co pode mną, oby tylko nie zjechac niżej. Nie jestem w stanie spojrzeć w dół bo kark mam zablokowany przez plecak który dociska mnie z tyłu (zatrzymałem się w zwężeniu szczeliny). Chwila na opanowanie się, szukam czekanów. Jest jeden, wbijam go nad głowę. Czuję wtedy że jestem już dobrze zablokowany. Wydzieram się w górę „ Czapa !!!...Czapa !...”z całych sił. Nic. Cisza. Wykręcam się co by zobaczyć co się dzieje podemna. Widzę że sanki są niżej lecz na prawo odemnie jest półka. Jeśli udało by mi się tam rzucić plecak to byłbym w stanie wyjśc. Blokuje się mocno rakami i gimnastykuję z plecakiem. Udaje się zwonić klamrę i rzucić plecak na półkę. Pod wpływem adrenaliny (ogromnej dawki) i za pomocą dwóch czekanów wydostaję się na powierzchnię. Tuż przed wyjściem słyszę Czapę który zorientował się że wpadłem. Krzyczę żeby nie podchodził (bo od spodu widzę rozmiary nie do końca zarwanego mostu) i już jestem na powierzchni. Patrzę tępo przed siebie. Nie mogę uwieżyć że się udało. Jak przez tłumik słysze tylko wrzaski i przekleństwa Czapy. Uff. Później już tylko wbijamy sztycę, Czapa schodzi w dół, przywiązuje plecak, wychodzi, wyciągamy plecak. Jeszcze 100 m i zatrzymujemy się na śniadanie. Nie odzywamy się do siebie. Dopiero wieczorem o tym rozmawiamy.

Po śniadaniu udało się nam dostać na teren gdzie spokojnie pod górkę mogliśmy zbliżyć się do wierzchołka głównego gdzie teraz jesteśmy. Po drodze było jeszcze dużo szczelin i znów wpadłem w jedną do pasa, ale szczęśliwie szybko dobrze zareagowałem i rzuciłem się w tył. Później oczywiście popsuła się pogoda i zaczęło straszliwie wiać w twarz. Doszliśmy do 5300 m i znów ogromnym wysiłkiem wykopaliśmy jamę, gdzie właśnie jemy kolację. Za „oknem” sypie okrutnie. U nas cichutko. Nastawiam budzik na 3cią w nocy. Do szczytu tak niedaleko. Odkąd jesteśmy na plateau dostajemy bęcki cały czas. Jesteśmy zmęczeni. Dobra, jem mój obiadek i słodka drzemka. Śpiwory zlodowaciałe.


2 czerwca

5300 m. Jaskinia śnieżna „błękit”. Godzina 14.30. Leżymy. Leżymy. Czekamy. Czekamy. Czekamy. Z moich nadziei na nocny atak szczytowy nici. Obudziłem się o 3.45, odgarnąłem trochę śniegu z przysypanego już włazu i ujrzałem zamieć. Wstałem później jakoś po 5 i zaczołem odgarniać całkowicie już zasypany śniegiem właz. Na dworze zamieć. Paluchy mimo rękawic kostnieją. Wróciłem do jamy, herbatka i zasnołem. Zadzwoniliśmy do Andrew Lawrenca do ranwersów z Kluane Park żeby się zameldować i spytać o pogodę. Okazało się że jesteśmy w niżu który ma się jeszcze utrzymać przez dwa lub 3 dni. Trochę to niedobrze. Czapa później wpadł na pomysł że atakujemy dzisiaj. Mamy tylko 2km poziomo i 650 m w pionie. Z tym że nie był na dworze dzisiaj, więc spokojnie się zgodziłem mówiąc żeby najpierw odgarnął wejście a ja zacznę topić śnieg na napoje. Jego entuzjazm natychmiast opadł po wyjściu na zewnątrz. Wcześniej kłóciliśmy się jeszcze o nic, ale teraz leżymy już bezradni, pokonani przez siły natury. Od Andrew dowiedzieliśmy się jeszcze, że niedaleko nas, jakieś 1500 m od szczytu jest kolejna para w jaskini śnieżnej i także czekają na poprawę pogody. No nic. Leżymy, marźniemy, muzyczka, później moja kolej odkopania włazu, kolacja i kolejna noc w naszej błękitnej norze w której cisza zupełna.


3 czerwca – Szczyt !!!

Udało się. Mamy główny wierzchołek Mount Logan. Oto jak.

W nocy wstałem o 3, ale ciągle zawieja. Spało się więc przyjemnie do 7. Wstałęm i odkopałem wejście. Zrobiłem witaminkę i obudziłęm Czapę. „Po śniadaniu prubujemy”. Zrobiłem pełną menażkę musli i około 10.30 byliśmy gotowi do drogi. Pogoda nie najlepsza, ale lepsza niż wczoraj. Najgorszy był wiatr. Ciężko było ruszyć. Czapa nie mógł rozgrzać rąk. Postanowiliśmy dojść chociaż do przełęczy i zobaczyć co widać. Jakoś szło. Idziemy w rakietach, raki w plecaku. Później snikers i za chwile ukazuje się nam wierzchołek główny Mount Logan. Do niego jeszcze z 1,5 km. Idziemy mozolnie, cały czas powiewa silniej lub słabiej. Maszerujemy do przodu. Kolejna przerwa na picie i powerbara. Leżymy plackiem na skorupie śniegu. Dochodzimy wreszcie do podnórza głównego wierzchołka. Zakładamy raki i w górę. Czapa ożywa. Ja już kilka dni wcześniej wymyśliłem sobie że jeśli uda mi się wejść na szczyt to się oświadczę Idzie. Mam w więc sobie dużo siły i idę z przekonaniem że wejdę. Zasuwam stałym tempem. Przez głowe mi nawet nie przechodzi myśl zwątpienia. Na samym podejściu robi się stromo. Zmieniam kijki na czekany. Czapa ciśnie ostro w górę. Ja za nim i tak krok po kroku do góry. Robi się coraz stromiej jako że wybraliśmy wariant prostą linią na szczyt. Co kilkanaście róchów odpoczynek z twarzą przy śniegu. Ciężkie dyszenie. Jeszcze ze 100, 50, 20 … zbliżamy się. Czapa już jest na górze, widzę że leży tuż pod wierzchołkiem, ja też za chwilkę jestem… Szał. Krzyczę !!! AAAAAAA ! i znów AAAAAA! Jesteśmy na szczycie. Wokół nie ma wyższego punktu. Po lewo widać wierzchołek wschodni a wokół chmury po horyzont. Znowu się wydzieram. Łapię kamerę i krzyczę. Czapa się rozpłakał ze szczęścia. Wyciąga telefon i dzwoni do Joasi. Ja chwilę później do Idy. W Irlandi środek nocy ale za którymś razem odbiera zaspana. „Hey jesteśmy na szczycie i chciałem Ci się oświadczyć ! To co przyjęte ? Muszę kończyć bo mi ręka odpada …” Tak to się oświadczyłem. Później jeszcze parę fotek na szczycie i ewakuujemy się bo zaczyna strasznie wiać. Czapa zostawia jeden Czekan na szczycie. Jesteśmy pierwsi w tym roku. Złazimy szaleńczo w dół niesieni adrenaliną. Jeszcze na zboczu dostrzegamy 2 sylwetki w oddali. Za chwilę znikają. Zbieramy po drodze rakiety i idziemy szczęśliwi. Nagle tuż obok wyłaniają się dwaj kolesie na nartach. Pierwsi ludzie od opuszczenia Yakutat. Wyglądają jak kosmici i są wielcy. Rozmawiamy chwile. Oni ruszają w kierunku szczytu a my tymczasem wracamy do naszej błękitnej jamy.

Odśnieżanie wejścia i ostatni zachowany barszczyk nazwany barszczykiem zwycięstwa. Euforia powoli mija. Teraz leżymy już po kolacji. Udało się. Teraz trzeba dojść do pontonu. Zostało niewiele czasu. Czy zdążymy ? Nastawiam budzik na 4.

Brak komentarzy: