czwartek, 2 kwietnia 2009

pamietnik Logana cd...

4 Czerwca

Kolejny dzień. Ostro w dupę. Logan nie chce nas łatwo puścić. Zapamiętamy go do końca życia bez wątpienia. Wstałem o 4 rano w naszej błękitnej norze. Za włazem wieje i zimno. Zrobiłem witaminkę do picia, później roztopiłem picie na drogę i wreszcie śniadanie. Około 7 byliśmy gotowi do wymarszu. Wiatr silny i widoczność słaba. Oby tylko przekoczyć przełęcz a później powinno być płasko według mapy. Ogromnym wysiłkiem przechodzimy przełęcz. Sanki plączą się pod nogami, cały czas wieje. Schodzimy w dół. Nagle dostrzegam namiot. Podchodzimy. Porządny namiot z wielkim murkiem dookoła. To spotkani wczoraj Kanadyjczycy. Rozmawiamy chwilę, częstują nas jakąś przekąska. Udało im się wczoraj wejść na szczyt. Umawiamy się na wieczór w obozie 4 na King Trench. Mamy tam jakieś 6 km. Ruszamy dziarsko. Dostajemy namiary GPS na przełęcz na 5400 m. Niestety widoczność spada prawie do zera. Wiatr się nasila. W dodatku nagle trafiamy między seraki. Nic nie widac tylko wiekie ściany seraków a my między nimi w pędzących tunelach powietrza. Cofamy się, próbujemy inaczej, znów trafiamy pomiędzy szczeliny. Wieje strasznie, momentami ciężko ustać na nogach. Dalsza droga nie ma sensu, szukamy miejsca co by się okopać. Ze dwie godziny budujemy murek, później jeszcze kopiemy dziurę. Kijki od namiotu nie chcą się rozłożyć bo w nich gumki pozamarzały. Ogrzewamy kijki pod puchówkami. Jesteśmy wykończeni. Od 7 dni tylko wiatr i wiatr i śnieg w oczy. W namiocie chowamy się głęboko w podmokłych śpiworach. Dygoczemy z zimna. Dopiero druga herbata trochę ogrzewa. Nastrój się poprawia. Później kolacja i ten błogi stan sytości przez 30 sekund. Jesteśmy już tak niedaleko i już naprawdę chcieli byśmy się stąd wydostać. Ciągle jesteśmy na 5000 m. Uczucie bezsilności i skruchy. Zostało jedno śniadanie i jeden obiad. Namiotem szarpie wiatr. Uciekam w muzykę.


6 Czerwiec

Lodowiec Ogville. 11 wieczór. Lekko pruszy śnieżek, co chwila słychać jakąś lawinkę kamieni. Duża kolacja. Ale od początku bo zaległości z 2 dni…
Przedwczoraj Czapa budzi mnie komunikatem „Marek mamy widoczność”. Przypomnę że jesteśmy na plateau szczytowym na wysokości 5100 m, zagubieni pomiędzy szczelinami i serakami. Podnosimy się więc po herbatce i szerokim uśmiechem witamy słońce. Pakujemy się i w drogę. Z tą widoczności wszystko staje się jasne. Po 20 minutach wydostajemy się z labiryntu szczelin i jesteśmy na odpowiednim kursie. Po około 2 godzinach docieramy do namiotu Kanadyjczyków którzy także wczoraj się zgubili w zamieci. Jak się okazało są już miesiąc na Loganie. Zarejstrowali wiatr 160 km/h (wtedy jak byliśmy na Malaspinie) i najniższą temperaturę -35 stopni na plateau szczytowym kilka dni wcześniej. Radośnie nas przywitali i poczęstowali sniadaniem. Czapa jako wegetarianin wzbudzał ich podziw (zwłaszcza czarnego brodacza który wciskał mu batony jak drugi nie widział). Dogadaliśmy się że spotkamy się w obozie 4 na trasie King Trench i tam dadzą nam trochę jedzenia z zapasów tam pozostawionych. Ruszyliśmy pierwsi. Podejście na 5400 m bardzo męczące. Pogoda wspaniała. Chmury gdzieś daleko na dole. Przekraczamy przełęcz i schodzimy w dół. Do góry pnie się 6 alpinistów (podobno Słowacy). Czekamy na naszyk kanadyjskich dobroczyńców w obozie 4. Piękne słonce jakiego nie było od dawna i ciepło. Wspaniałe uczucie. Po dwóch godzinach docierają Kanadyjczycy. Mają dla nas pozostawione 4 lata wcześniej przez jakąś wyprawę zapasy jedzenia. Czekoladę, pire ziemniaczane, ryż, Power bary, suszone owoce itd. Cieszymy się jak dzieci, rzegnamy się i ruszamy w dół. Początkowo idziemy po śladach które później znikają. Znów trochę musimy krążyć w labiryncie szczelin i natrafiamy na obóz 2 austryjaków którzy okrążyli od południa lodowcem Seward masyw Logana i atakują trasą King Trench. Jak się okazuje lecieli z nami samolotem z Frankfurtu. Znają też moje filmiki z youtuba i wiedzieli o naszej wyprawie. Czape rozpoznali z „Tregry”. Rozmawiamy chwilkę i ruszamy w dół. Jesteśmy bardzo pozytywnie nastawieni, nie robimy sobie wiele ze szczelin i nie raz przechodzimy po niebezpiecznych mostach nie związani nawet liną. Znajdujemy nawet coś w stylu przyjemności ryzykując bardziej niż trzeba.

Po drodze wsuwamy powerbary i suszone owoce. Jeszcze jeden stromy odcinek, jeszcze jedne morele i rozbijamy obóz na wysokości 4100 m wykorzystując istniejące mury snieżne. W brzuchu zaczyna się coś dziwnego od zbyt dużej ilośi suszonych owoców. Na kolacje robimy makaron + suszone pomidory + parmezan. To tylk pogarsza sytuację. Czuję się fatalnie, pół nocy zwijam się z bulu. Jakoś nad ranem wybiegam z namiotu, załatwiam to co trzeba i dopiero później mogę na chwilę zasnąć.

Wstajemy późno, pogoda do dupy. Wieje i nic nie widać. Kłucimy się trochę w sumie o nic ale wychodzi z tego niezła awantura. Pokłuceni wyruszamy o 11.30. Nic nie widać, na szczęście co kilkadziesiąt lub kilkaset metrów, są chorągiewki (trasery) pozostawione przez poprzednie wyprawy, które znaczą bezpieczną trasę. Suniemy w dół King Trench . Około 15.30 jesteśmy na dole przy lodowcu Oglive. Tu pijemy herbatkę, wiążemy się liną i zasuwam pierwszy przez pierwszą porcję szczelin. Widoczność znikoma. Później lodospady. Zatrzymujemy się i Czapa przejmuje prowadzenie. Prowadzi nas szcześliwie na czuja, przez najtrudniejszą częśc lodospadów (uważam że to był naprawdę duży fart że się udało bo odcinek ten wyglada naprawdę strasznie). Jakimś cudem, trzymając się lewej strony lodowca, udaje się zejść 700 m w dół omijając wszystkie te olbrzymie lodospady. Teraz jesteśmy na wysokości 2100 m. Jest ciepło, zjedliśmy super kolację (nie jestem w stanie przeczytać co to było ). Leżymy w namiocie, uzupełniamy pamiętniki. Jedyny mankament to miękki śnieg. Rakiety się zapadają. Zostało około 60 km do pontonu ale jeśli dalej tak będzie to robimy 1 km na godzinę. Druga sprawa to że odpadł mi paznokieć z dużego palca u stopy podczas dzisiejszego zejścia. Poza tym to jesteśmy bardzo szczęśliwi. Mamy za sobą trawers Mont Logan we wspaniałym pionierskim stylu. No to tyle. Jutro się wyjaśni jak warunki śniegowe. 20 km do lodowca Logana.

Brak komentarzy: