piątek, 3 kwietnia 2009

pamietnik z Logana część ostatnia

7 czerwiec

Lodowiec Logana. Jestem wykończony, wypompowany, zajechany, zatarty. O 6.45 sen przerwał mi nastawiony budzik. Zmobilizowałem się, zrobiłem herbatkę, obudziłem Czapę. Pięknie wyszło słonce. Zobaczyliśmy gdzie jesteśmy i jaki lodospad ominęliśmy wczoraj. Okazało się że w braku widoczności Czapa wybrał jedyną możliwą drogę. Powoli się zwinęliśmy i w drogę. Początkowo lodowiec Ogville był jeszcze poszczeliniony ale Czapa nas przeprowadził. Później szło się w miarę dobrze wzdłuż strumyka. Później przerwa na lunch na wielkim głazie (ryż + zupa). Później lodowiec znacznie się zmienił. Twardy, zmrożony, pogarbiony na maxa śnieg. Sanki saleją po takiej nawieżchcni i idzie się ciężko. Najgorsze jednak było przedostanie się na lodowiec Logana. Niekończące się kamieniste moreny, wąwozy i wartkie strumienie. Nie miałem już sił. Sanki na plecy i ostra jazda. Labirynty, strumienie w lodzie i byle tylko dostać się na lodowiec Logana i paść. Wykonczeni stawiamy namiot na kawałku prostego miejsca. Robimy ostanią witaminkę do picia i ziemniaki + suszone pomidory + algi morskie. Jest to ostani posiłek Czapy. Ja jeszcze mam jedno beef stew na jutro (Czapa zjadł swój posiłek 2 dni wcześniej co ja miałem przeboje po suszonych owocach). No i mamy jeszcze 2 śniadania, 1 czekoladę i 3 sosy krewetkowe do spaghetti. No i 53 km do przejścia po tym pogarbionym lodowcu. Jutro planujemy wywalić trochę rzeczy, spalić śmieci i może pozostawić sanki. Zobaczymy. Kończę i od razu zasypiam.

8 czerwca.

Moreny lodowca Logan. Wyrzuciliśmy czekany. Ja wywaliłem raki i rakiety. Zostawiliśmy sanki, sztycę, linę, spaliliśmy śmieci i litr paliwa. Spaliliśmy też skarpety i inne stare ciuchy. Zostalismy z załadowanymi po brzegi plecakami. Teren ciężki, kamole na lodzie, strumienie i znów kamole na lodzie. W linie prostej zrobiliśmy 22 km. Wyczerpani zupełnie. Plecy strasznie bolą i ledwo łapiemy równowagę. Do Hubbards Landing zostało 30 km ! Teraz jesteśmy w namiocie gdzieś na kawałku lodu przykrytego piaskiem. Obok strumyk lodowcowy. Niestety skończyło się jedzenie. Rano było musli, podczas dni herbata dla Czapy a dla mnie woda z sosem do spaghetti. Została tylko mała porcja musli na śniadanie i dwie torebki herbaty. Moje duże palce u stop oskubane niemal do mięsa. Słonce zachodzi „do jutra słoneczko” żegnam je. W sumie pierwszy raz jestem sam na wieczór (w związku z tym że Czapa śpi). Rozglądam się, słucham wody. Rozmyślam spokojnie. Fajnie jakby jutro udało się dojść. Wtedy zostanie 5 dni na dotarcie do Anchorage. Czy to możliwe ?
10 czerwca

Ciągle 20 km do Hubbards Landing ! Wczoraj dostaliśmy zrzut jedzenia od Pola Clausa (który zorganizowała Joasia – żona Czapy z którą cały czas mamy kontakt przez telefon satelitarny). Natychmiast pożarłem konserwę i jakiś posiłek. Czapa jakiś deser malinowy z czekoladą. Zjedliśmy też chipsy i w drogę. Energia naprawdę się przydała. Pewnie byśmy tu nie dotarli gdyby nie ten zrzut. Niestety w podarku od Pola było więcej posiłków nie wegetariańskich. Podzieliliśmy się jakoś (były na szczęście jakieś zupki, bułki i ciasto) i w drogę. Lodowiec okazał się piekłem. Szło się jakoś jak po olbrzymim gruzowisku. W górę i w dół i jeszcze dodatkowo rzeki i strumyki. Napotkaliśmy ogromny silny i wartki strumień którego nijak nie mogliśmy obejść. Pozostało najbardziej ryzykowne przejście mostem lodowym który piął się stromo z jednego brzegu na drugi. Most konstrukcji lodowej oczywiście pokryty zdradliwymi kamieniami. Czapa na szczęście nie wyrzucił swoich raków. Przeszedł pierwszy po czym rzucił mi tak niefortunni raki z drugiego brzegu że jeden z nich wylądował w wodzie i już go nie ma. Co ja się tam nas tresowałem aby ten most pokonać w jednym raku. Na sam koniec czapa powiązał z jakiś sznurków „coś” dowiązał to do kijka i mi opuścił. Udało się wyjść.

Później wbiliśmy się na zbocze co by już nie iść tym kamieniskiem depresyjnym. Znów weszliśmy ze 400 m w górę i nastąpiła zdecydowana zmiana klimatu. Trawa, krzaki, zapachy życia. Przepięknie, zupełnie inny marsz. Tylko plecaki ciężkie. Stopy w skorupach się męczą, ale twardo brniemy. Zbocze trawersujemy po szlakach kozic górskich których tu pełno. Niestety szlak nam przecinają strome wąwozy wytworzone przez od wieków płynące wartkie strumyki na ich dnie. Spowalnia nas to bardzo bo czasem pokonanie takiego wąwozu to 40 min. Około 21 zjadamy kolację i idziemy dalej. Położyliśmy się na trawie tuż przed północą. Teraz wstaliśmy, jest już 10 rano. Trzeba ruszać. Strasznie się nie chce. Czapa na wieczór zjadł zupkę chińską z podwójnym makaronem (jako końcówka podarku od Pola) i nad ranem złapało go straszne, nie kontrolowane rozwolnienie. Odwodniło go to okrutnie. Sił coraz mniej. Zostało 20 km. Chciałbym już dojść.

10 czerwca

11 km do Hubbards Landing. Moreny lodowca Chitna. „Piekło” – tak nazwaliśmy ten teren. Idziemy i idziemy i nie możemy dojść. Czapa dodatkowo jest struty wczorajszą kolacją. Cały dzień biegunka. Teren ciężki. Najpierw zeszliśmy ze zbocza na którym byliśmy wczoraj. Później się przedzieraliśmy przez krzaczory i las aby znów wylądować na morenach lodowca Chitna. Kilka godzin zajęło nam przejście go w poprzek i zatrzymała nas wartka brązowa rzeka. Żal mi strasznie Czapy który owodniony przez biegunkę czuje się fatalnie. Na kolację ciepła woda o smaku menażki. Jedzenia zupełny koniec, brak nawet torebki herbaty. Leżymy z nadzieją że noc przyniesie nam trochę sił. Na niebie dokładnie pół księżyca. Już wiadomo że trzeba albo przesunąć bilet albo skrócić spływ. Oby tylko dojść do Hubbards landing gdzie czeka jedzenie. Pełno śladów niedźwiedzi, zmęczenie jednak wypiera obawy. Zresztą jesteśmy prawie szkieletami i śmierdzimy, pewnie niedźwiedzi nawet nie interesujemy. Kończę bo już się ledwo koncentruję. Oby jutro dojść !

11 czerwca

Hubards Landing !!! przerwa na kolację i zaraz napiszę krótką relację. A jednak za gorące. Tu nie stygnie tak szybko jak w górze. Więc po nocy gdzieś w „piekle” wstaliśmy i o suchym pysku do przodu. Z rana było prawie 12 km w linie prostej. Zaczęło się mozolnie, jakiś strumień czarny, kamole i wydmy lodowe czyli „piekło”. Później teren się trochę poprawił, robiliśmy 1,5 km/h. Później zaczeły się krzaczory i zatrzymaliśmy się z 5 km od hubbards landing w środku buszu. Leżeliśmy wyczerpani na plecakach tak z godzinę. Wstaliśmy jakoś i 200 m dalej ujrzeliśmy najwspanialszy widok od kilku dni. Malutką ścieżkę !!! Uratowani. Scieżka wiła się przez las i przez rzeczki ale po około 2 godzinach doprowadziła nas do pontonu i jedzenia. Od Pola były suszone śliwki i brzoskwinie ale nauczeni przeszłością staraliśmy się jeść je z umiarem. Jednak później zjedliśmy po dwa śniadania co nas powaliło na 1.5 h. Podniosłem się z uczuciem braku miejsca w brzuchu i przełyku i rozpakowałem ponton i napompowaliśmy go. Przenieśliśmy się z 500 m dalej z pontonem i teraz leżymy sobie przy ognisku czekając aż kolacja ostygnie. Jest północ. Wokół wszędzie ślady niedźwiedzi. Zresztą już od kilku dni. Tutaj jednak wyjątkowo, stopa przy stopie, setki śladów. Do rzeki już niedaleko. Dzisiaj oficjalne zakończenie trawersu Mt. Logan. Jutro rozpoczynamy spływ. Hubards Landing osiągnięte. Wspaniale i wreszcie. Dobra, rozpoczynam kolację a na kolację Pesto Salomon with pasta.

12 Czerwca

33 dnień od opuszczenia Yakutat. 33 dnień od opuszczenia cywilizacji. 33 dzień i ostatni tułaczki. Jesteśmy w UTO – schronisku Pola. Dotarliśmy tu po dniu spływu rzeką Chitna który o mały włos nie skończył się dramatycznie. Obudził nas GPS ustawiony jakoś na 6. Rozwolnienie spowodowane zbyt dużą ilością suszonych śliwek (a jednak). Po spakowaniu obozu, małym strumyczkiem przeciągnęliśmy (przeburłaczyliśmy) nasz ponton którego nazwaliśmy „Włóczykij”. Do głównego nurtu rzeki Chitna około 1 km. Tam przywiązaliśmy wcześniej już popakowane worki i wskoczyliśmy do pontonu. Początkowo nurt był bardzo szybki, według GPS płynęliśmy 14 km/h. Po początkowym szoku i totalnym chaosie, gdy niesieni nurtem nie kontrolowaliśmy tego co się dzieje udało się opanować „włóczykija”. Szło dosyć dobrze aż tu nagle na zakręcie momentalnie znaleźliśmy się na kataraktach. Nie minęło kilka sekund i wywaliło nasz ponton do góry dnem. Znaleźliśmy się w lodowatej wodzie. Sytuacja wygląda kiepsko. Jak tylko się wynurzam i orientuję co się stało szukam Czapy. Nie widzę go kilka sekund. Czarne myśli… Jest ! Też walczy. Nurt potężny, woda lodowata. Nim cokolwiek zdążyliśmy zrobić na następnej katarakcie wywala ponton znów dnem w dół. To był cud. Czapa momentalnie wciąga się na pokład. Linka biegnąca dookoła tratwy zerwana ale czegoś się trzymam. Zauważam dwa wiosła płynące sobie jak gdyby nic przed nami. Jedną ręką trzymając się pontonu prubuje do nich płynąć. Kilka mocnych ruchów i jedno mam. Z drugim daję sobie spokój, zbyt zimno. Jakos udaje mi się wczołgać przez rufę na ponton. Kawałek dalej trzęsąc się z zimna lądujemy na kamiennym brzegu. Wskakujemy do wody, wyciągamy ponton. Dygocząc zrzucamy łąchy i ubieramy się w suche. Raz dwa i już się pali ognisko. Suszymy wszystko. Okazuje się że wywaliliśmy się na 6 km spływu. Zostało w linie prostej 36 km z jednym wiosłem. Zjadamy lunch, schodzi adrenalina i zapadamy w sen. Chwila na odreagowanie tego co się stało. Zrywa mnie dźwięk samolotu. To Paul. Zobaczył nas. Ląduje swoim super cubem z wielkimi kołami na skrawku kamieni. Witamy się, uścisk dłoni. Paul jest bardzo sympatyczny. Muwi że czeka u niego kolacja na nas. Robi kilka fotek i za chwilę odlatuje. My zwijamy tobołki i kłócimy się o to kto ma teraz wiosłować jedynym wiosłem i ruszamy. Czapa macha wiosłem a ja oczywiście nie daje mu oddechu nabrać i się wydzieram „w lewo ! w prawo ! „ i tak dalej. Czapa tego nie wytrzymuje i oddaje mi wiosło z rufy na dziub. Na dziobie wiosłuje się lepiej, jest lepsza sterownośc. Jakoś płyniemy. Z całych sił omijam katarakty, nie chcę żeby się powtórzyła poranna przygoda. Jeszcze tylko kilka km jest ostro, później robi się spokojniej. Płynie się nawet przyjemnie. Trzeba jednak cały czas uważać. Kilometry lecą jeden za drugim. Później rzeka się rozlewa, płynie zakolami, czasem wolniej, czasem szybciej. Czasem jest płytko i osadzamy się na mieliźnie. Spuszczamy wtedy powietrze z kila i brniemy dalej. (Dodam tylko że ponton którym płyniemy po długich przymiakach kupiliśmy na Ebay za 200 dolarów. ). 8 km przed UTO gubimy główny nurt rzeki i mkniemy jakimiś płytkimi i wolnymi rozlewami. Pod ich koniec trzeba ciągnąć ponton brodząc w wodzie. Udało się doburłaczyć znów do głównego nurtu. Czapa teraz na dziobie wiosłuje. Widać już UTO. Już się niczym nie przejmuję. Z tego miejsca to już nawet się doczołgamy. Jeszcze kilka razy mielizna, na koniec dostaję wystającym konarem w łeb i Czapa idealnie cumuje tuż przed UTO (którego nie widać teraz z rzeki). Wciągamy ponton i człapiemy. Wita nas chyba 6 psów i Paul. „Tu są 2 ręczniki, tam jest sauna gdzie ten dym z komina, widzimy się za parę minut na kolacji”. Idziemy do sauny. Myjemy się. Szok, cudowne uczucie. Widzę się też w lustrze. Chudy jak szkapa, zarost jakiego jeszcze nie miałem. W ogóle mizerny widok. Paul mieszka w wspaniałym miejscu. Ma 3 samoloty i z 10 domków dla gości. Na kolacje sąłatka i spaghetti z bizona. Zjadam chyba potrójną porcję. Jest wspaniale. Później herbata. Miazga. Trochę oglądamy zdjęć, rozmawiamy i idziemy spać do takiego magazynu z pryczami gdzie właśnie na jednej z nich uzupełniam pamiętnik. I to tyle na razie. Wyciągam jeszcze drzazgi z rąk i zmykam spać. O 8 śniadanie.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Pozdrawiam :) Gratuluje z Kolosa:) Mam nadziej że w tym roku tez bedzie jakaś wyprawa.